Fot. Gmina Rudnik
Ustawa o mniejszościach narodowych z 2005 roku umożliwia wprowadzenie dodatkowych nazw tam, gdzie mniejszość stanowi co najmniej 20 procent mieszkańców. Po spełnieniu tych warunków i uzyskaniu zgody ministra gmina może umieścić tablice dwujęzyczne. Na Śląsku takich miejscowości są setki, a w województwie opolskim – niemal trzydzieści. W Niemczech czy Austrii to codzienność, w Belgii i na Litwie element polityki tożsamościowej. Na Korsyce odwrotnie: tam to język lokalny ma pierwszeństwo przed francuskim.
Rada Gminy Pietrowice Wielkie podjęła uchwałę o wprowadzeniu podwójnych nazw już w 2016 roku. Dla wielu mieszkańców, zwłaszcza autochtonów, była to decyzja symboliczna, długo oczekiwana.
– Dawałyby mi poczucie, że jestem u siebie, na swojej ziemi. Że Pietrowice to enklawa naszej kultury, widoczna dla każdego, kto tu przyjeżdża – mówi Wolfgang Chrobok, przewodniczący miejscowego koła DFK.
Przez lata realizację uchwały blokowały kolejne, nieprzychylne wobec mniejszości rządy w Warszawie. Po wyborach w 2023 roku sytuacja się odwróciła – resort administracji wyraził zgodę i nawet zachęcał do rozpoczęcia montażu. I właśnie wtedy nastąpił zwrot, którego nikt się nie spodziewał.
Decyzja o wprowadzeniu tablic w Pietrowicach Wielkich zatrzymała się na biurku wójta Adama Wajdy. W najnowszej, zautoryzowanej wersji swojej wypowiedzi Wajda nie tylko unika deklaracji, lecz de facto dystansuje się od uchwały, którą ma obowiązek wykonać.
– Tego typu działania powinny być realizowane po wcześniejszym omówieniu tematu z mieszkańcami oraz przeprowadzeniu konsultacji społecznych. Ważna jest dojrzała demokracja i odwaga rozmawiania o wszelkich tematach istotnych dla lokalnej społeczności – napisał w autoryzacji przesłanej redakcji.
Brzmi dobrze, ale pod warstwą ogólników kryje się realne wstrzymanie decyzji. Jeszcze niedawno wydawało się, że wójt zapewniał, że tablice pojawią się w 2026 roku. Dziś nie pada już żaden termin.
Członek zarządu wojewódzkiego TSKN, Waldemar Świerczek, nie kryje zdziwienia:
– Uchwała obowiązuje, ministerstwo dało zgodę, więc wójt powinien ją wykonać. Ale w Pietrowicach decyzje się torpeduje. Zła wola? Raczej polityka.
Wtóruje mu lokalny historyk Bruno Stojer. Jego zdaniem społeczność autochtoniczna żyła w niemieckim kręgu kulturowym ponad sześćset lat i wskutek tego bardzo się różni od napływowych sąsiadów. – Mieszkamy tu setki lat dłużej i niech to uszanują – dodaje.
Dla autochtonicznej społeczności to cios w zaufanie do samorządu. Po latach blokad ze strony władz centralnych mieszkańcy wierzyli, że teraz – przy sprzyjającym klimacie politycznym – sprawa zostanie wreszcie doprowadzona do końca. Zamiast tego wraca atmosfera niepewności.
– To rozczarowujące. Czujemy się tak, jakby ktoś nas znów cofał o krok w tył. Zrobiliśmy wszystko zgodnie z prawem, a wójt szuka wymówek – mówi Waldemar Świerczek.
Na drugim biegunie wciąż słychać głosy lęku. Syn powojennych osadników, mieszkaniec Pietrowic, przyznaje:
– Jak widzę te podwójne nazwy, to czuję się trochę wygnany. Ojciec mówił, że to jego ojczyzna. A teraz mam wrażenie, że ktoś chce mu to odebrać.
Te emocje pokazują, że pamięć i tożsamość wciąż są na tym terenie wrażliwymi tematami. Ale właśnie dlatego potrzebna jest odpowiedzialność władzy, a nie unikanie decyzji.
Wójt Wajda tłumaczy się troską o „dyskusję społeczną”. Tymczasem w sąsiednim Rudniku podobne konsultacje już się odbyły – i nie zatrzymały procesu. W Łubowicach tablice stoją, w kolejnych wsiach są montowane.
W Pietrowicach Wielkich natomiast rzekomy dialog staje się pretekstem do bezczynności.
Ta historia odsłania szerszy problem: samorząd, który miał być ostoją demokracji, nie wykonuje własnych decyzji i tłumaczy to „procesem społecznym”.
W Pietrowicach Wielkich prawo jest po stronie uchwały, historia po stronie pamięci, a mieszkańcy – po stronie nadziei, że tym razem ktoś dotrzyma słowa. A słowo dane w 2016 roku wciąż czeka na realizację.
This is some text inside of a div block.